,,Nie zapomnijcie broni".
Słowa Erzy przez cały dzień kołatały się w jej głowie. Nie
mogła skupić się na niczym innym prócz noża ukrytego za paskiem
spódniczki, Przyciskała go do siebie dłońmi i próbowała ukryć
nieistniejące wybrzuszenie w jej stroju za torbą, ale i tak miała
wrażenie, że wszyscy go widzą, że każda para oczu jest
skierowana na nią. Rozglądała się po całym korytarzu, starając
się wybrać taką drogę do następnej klasy, aby nie przechodzić
obok zgromadzonych w grupki uczniów. Czuła, że na jej czole
pojawiają się kolejne krople potu, jednak nie otarła ich.
— Ej, Lucy! — Omal nie
upadła, słysząc tuż za sobą radosny głosik. — Wszędzie cię
szukałam! Unikasz nas?
Levy podejrzliwie zmrużyła
oczy. Ta mina zdecydowanie do niej nie pasowała.
— Ja? — Lucy zaśmiała się
sztucznie. — No coś ty...
Przez kilka następnych sekund
dziewczyna przyglądała jej się uważnie — Lucy miała wrażenie,
że trwa to wieczność – a następnie wzruszyła ramionami i
zaczęła opowiadać przyjaciółce o tym, co kilka minut temu
nawyczyniali Natsu i Gray.
Heartfilia szła sztywno,
pilnując, aby ,,broń” była zasłonięta przez torbę z
książkami. Całe jej ciało było sztywne, każdy mięsień napięty
do granic możliwości. Chciała, żeby ten dzień w końcu się
skończył. Przestała zwracać uwagę na wnętrze szkoły, chociaż
poprzedniego dnia zrobiło na niej niemałe wrażenie. Otaczały ją
wszystkie odcienie szarości, a na ścianach nie było żadnych
ozdób. Mimo to korytarz nie wydawał się ponury i przygnębiający,
ożywiały go olbrzymie okna i ciemnoczerwone mundurki uczniów. Od
grubych ścian bił przyjemny chłód, pachniało wiśniami. Klasy
urządzone były staroświecko; wielkie drewniane ławy, będące
stolikami dla uczniów, katedra dla nauczycieli, wielkie parapety,
parkiet zamiast płytek. Cała szkoła miała swój klimat. Kiedy
wchodziło się do środka, całym sobą odczuwało się wieki, które
przetrwała. Czasami odnosiło się wrażenie, że ten budynek
przenosi człowieka w czasie.
— Czy ty mnie w ogóle
słuchasz? — pyta z wyrzutem Levy.
Lucy kiwa skwapliwie głową,
chociaż nie ma zielonego pojęcia, o czym dziewczyna nawijała przez
ostatnie pięć minut.
— Zaraz mamy ostatnią,
dodatkową lekcję. Myślę, że będzie ciekawa. Trochę poczytałam
o astronomii...
To już za chwilę. To dodatkowe
zadanie, do którego zgłosiła się na ochotnika. Co ją do tego
podkusiło? Przecież nawet do końca nie wiedziała, czym zajmuje
się Fairy Tail, a już chciała uczestniczyć w ich zadaniach,
chciała być częścią tej tajemniczej organizacji. To dość
niespotykane u osoby, która nauczyła się żyć samotnie.
Nagle w tłumie mignęła jej
znajoma twarz. Stanęła jak wryta i dokładnie przeczesała wzrokiem
korytarz. Był tam. Ubrany w białą koszulę, z poluzowanym krawatem
i marynarką niedbale przerzuconą przez ramię. Włosy miał
niedbale roztrzepane, co nadawało mu młodzieńczego wyglądu. Z
powodzeniem mógł udawać nastolatka. Otaczała go chmara
rozanielonych dziewcząt, to do niego takie podobne, podbijać serca
wszystkich istot płci pięknej dookoła. Obserwował ją zza szkieł
swoich okularów, jednak kiedy zorientował się, że na niego patrzy
odwrócił wzrok i odszedł, pozostawiając zawiedzione panny. Z
jakiegoś powodu chciał, żeby go zauważyła. Nie było innego
wyjścia. Pracował dla jej ojca, nie był amatorem i potrafił
wykonywać swoją pracę. Wezbrała w niej złość. Ojciec nie ufał
jej na tyle, żeby puścić ją do Magnolii samą, od początku
wiedziała, że wysłał swoich ludzi. Wiedziała nawet, jakie
polecenie wydał: chrońcie ją tak, żeby nawet was nie zauważyła,
trzymajcie się w cieniu. Jednak on nie lubił trzymać się w
cieniu, nie lubił też iść krok za kimś. Miał jakiś cel,
pozwalając jej się zauważyć.
Zerknęła na wyświetlacz
telefonu i odnalazła jego numer. Nazwa kontaktu była krótka: Loke.
Znany również w pewnym środowisku jako Lew Leo.
Natsu wyszedł przez główne
drzwi i nabrał w płuca świeżego powietrza. Dobrze jest odetchnąć
pełną piersią po kilku godzinach duszenia się w tej złotej
klatce. Idąc wąskim chodnikiem, zrzucił szytą na miarę marynarkę
i rozluźnił mięśnie pleców. Miał ochotę pozbyć się również
koszuli, jego znak na ramieniu aż piekł, domagając się
odsłonięcia, ale ograniczył się do poluzowania krawatu. Był
wciąż na terenie szkoły, wciąż świeciło słońce, wciąż
musiał udawać. Pragnął, żeby wróciły czasy, kiedy w Magnolii
mogli czuć się bezpiecznie ze swoją przynależnością do różnych
organizacji, kiedy w mieście nie było policji i nikt nie
kontrolował tego, co działo się na ulicach. To miejsce było
schronieniem przestępców, a także ludzi tylko za nich uważanych
przez prawo, tych, którzy po po swojemu wymierzali sprawiedliwość
i zarabiali na życie kosztem bogaczy wplątujących się w ciemne
interesy. Dawno temu przybył tu, aby znaleźć zaginionego ojca i
znalazł nową rodzinę, ludzi takich jak on. A teraz wplątał ich w
kłopoty. Nigdy nie przyznałby się do tego, że się martwi, ale...
martwił się.
Usiadł na ławeczce znajdującej
się w połowie odległości między główną bramą a budynkiem
szkoły i postanowił poczekać na Gajeela, żeby pozornie niedbale
wypytać go, czy udało mu się cokolwiek naprawić i choć trochę
wygrzebać ich z tego bagna. Rozprostował swoje długie nogi i oparł
się wygodnie.
Nie minęły nawet dwie minuty,
a jego uwagę zwróciła pewna postać, idąca chodnikiem w stronę
szkoły. Uniósł ręce i skrzyżował je na karku. Z pozoru
wyglądał na rozluźnionego, ale tak naprawdę spod na wpół
przymkniętych powiek obserwował mężczyznę. Coś go w nim
niepokoiło. Każdy mięsień był gotów aby spiąć się i ruszyć
do ataku, bystry umysł opracowywał taktyki walki i przewidywał,
jak może zachować się przeciwnik na podstawie samych jego kroków.
Wszystko to działo się bez jego woli, po tych wszystkich latach
działał automatycznie.
Mężczyzna był tylko kilka
kroków od niego. Natsu wyczuwał zagrożenie, ale mimo to nie ruszył
się nawet o milimetr. Wyglądał jak zwykły niegroźny nastolatek
odpoczywający po ciężkim dniu w szkole. Postać minęła go. Nie
był w stanie stwierdzić, czy zwróciła na niego uwagę, ponieważ
większość twarzy miała zasłoniętą przez kaptur. Właśnie to
kazało chłopakowi nabrać podejrzeń. Choć było gorąco mężczyzna
miał na sobie ciemny płaszcz i kaptur. Jakby nie chciał, żeby
ktokolwiek go rozpoznał, jakby się czegoś bał. Ale z drugiej
strony trzeba być głupim, żeby się nie bać, zwłaszcza, kiedy
przebywa się w tym mieście.
Natsu wypuścił powietrze z
płuc i już miał całkowicie zignorować nieznajomego, kiedy jego
wzrok po raz ostatni padł na jego twarz. Ujrzał coś, czego
zdecydowanie się nie spodziewał. W jego gardle zakotłował warkot,
całe ciało spięło się gwałtownie, gotowe do ataku. Cudem
powstrzymał się, żeby nie rzucić się na mężczyznę. Jednak w
ostatniej chwili w jego głowie rozbrzmiał zdenerwowany głos
staruszka: ,, nie pakuj siebie i nas w kłopoty, dzieciaku!”
Zacisnął pięści, aż na wewnętrznych stronach dłoni pojawiły
mu się po cztery krwistoczerwone półksiężyce. Nie! Tym, razem
nie da się sprowokować, postąpi tak, jak należy postąpić.
Odpuści. To nie była jego sprawa, nie dostał żadnych rozkazów.
Zaparł się samego siebie,
zrobił to! Nie rzucił się na tego człowieka, choć tak
podpowiadał mu instynkt. To było do niego takie niepodobne... Aż
czuł, że coś uciska co w żołądku, tak bardzo chciał w tym
momencie zabić tego człowieka. Ale pozwolił mu przejść.
Spostrzegł Gajeela wychodzącego
ze szkoły. On również zwrócił uwagę na ciemną postać, ale nie
rozpoznał go, nie miał prawa rozpoznać. Nie było go wśród nich,
kiedy miała miejsce ta przykra historia.
— Siema, Kupo Złomu! Możemy
pogadać?
— Spierdzielaj, Płomyczku!
Natsu ostatni raz rzucił okiem
na mężczyznę przekraczającego próg ich szkoły, zanim podniósł
się i ruszył za Redfoxem.
Mam nadzieję, że szybko się
stąd zmyje i Erza go nie zobaczy. — pomyślał jeszcze, zanim
całkowicie skupił się na wyciąganiu z przyjaciela informacji.
Obudził go ból. Na początku
tępy, ale po chwili przerodził się w ostre szarpanie. Nie chciał
wzywać tej małej gówniary, żeby podała mu środki przeciwbólowe,
ale chyba nie miął wyjścia. To było upokarzające. Laxus nigdy
nie prosił nikogo o pomoc, to uwłaczało jego dumie. Całe
szczęście Wendy odwróciła głowę w jego stronę i zobaczyła, że
się obudził. Szybko skończyła zmieniać opatrunek Jetowi i
podeszła do niego.
Była zmęczona. Bardzo.
Podkrążone oczy i ziemista cera sprawiły, że wyglądała jak
trup. Trup małej dziewczynki. Po raz pierwszy zrobiło mu się jej
żal.
— Jak się pan dzisiaj czuje,
panie Laxus? — zapytała nieśmiało, chwytając w dłonie
strzykawkę.
A więc znowu zastrzyk... Nie
musiała zadawać tego idiotycznego pytania, wiedziała przecież, że
nie jest z nim najlepiej i cholernie go boli. Igła zagłębiła się
w jego ramieniu.
— Zaraz przestanie –
oznajmiła, nieśmiało poprawiając kołdrę, którą był
przykryty. — Przyniosę coś do jedzenia. Przespał pan obiad.
Laxus oparł się wygodnie o
poduszki i spróbował odprężyć. Wiedział, że lek za kilka chwil
zacznie działać i będzie mógł chociaż spokojnie oddychać. Do
tego czasu musiał skupić uwagę na czymś innym. Wszystko w tym
miejscu kojarzyło mu się z jednym — Wendy. To było jej
królestwo. Pamiętał jak do nich dołączyła. Mała nieśmiała
dziewczynka poszukująca swojej matki Smoka. Matki, którą w pewnym
momencie swojego życia musiałaby zabić. W niczym nie przypominała
silnego, niezwyciężonego dziecka, które pojawiało się w jego
wyobraźni, kiedy myślał o Niebiańskim Smoczym Zabójcy, które
zbyt nieostrożnie grasuje po obrzeżach Magnolii. Jej sława
wyprzedzała ją. Mówiono o niej Niebiańska Dziewica. W pierwszym
odruchu myślał, że chodzi tylko o jej płeć, ale potem zdał
sobie sprawę, że ten pseudonim ma również głębsze znaczenie. To
oczywiste, że była dziewicą. Miała wtedy tylko dwanaście lat,
ale...
Zaczęło kręcić mu się w
głowie, jakby był pijany. Wiedział, że to skutki uboczne bardzo
silnego leku, więc nie przejmował się tym. Pozostali pacjenci
trochę się ożywili i zaczęli o czymś rozmawiać, chciał, żeby
się zamknęli, ale nie poprosił ich o to. Po chwili weszła Wendy,
niosąc talerz parującej zupy. Poprawiła mu poduszki pod głową,
pytając uprzednio, czy może, a potem podała mu obiad.
— Dlaczego Niebiańska
Dziewica? — rzucił do jej pleców, zanim zdążyła się oddalić.
Jedynie to, że znieruchomiała
na chwilę świadczyło o tym, że usłyszała jego pytanie. Szybko
weszła do pomieszczenia, które przez ostatni czas służyło jej za
pokój. Było ciasne i ciemne. Mieściło się tu tylko łóżko i
szafa na białe fartuchy, bandaże i leki. Usiadła na podłodze i
spróbowała wyrównać oddech. Pytanie Laxusa wytrąciło ją z
równowagi. Już dawno nie myślała o tym, co sprawiło, że zaczęto
ją tak nazywać. Jednak w tym momencie powróciły wspomnienia,
przewijały się przez jej umysł jak taśma kinowa.
Najpierw jej kłótnia z
Grandeeney, ucieczka i poszukiwania biologicznych rodziców. Potem
dowiedziała się, że kobieta, która ją urodziła nie żyje, ale
ojca wciąż mogła odnaleźć. Długie dnie wędrówki i w końcu
ten wytęskniony moment. Stoi z tym mężczyzną twarzą w twarz. Był
nauczycielem, pracował z dziećmi, musiał je kochać. Szkoda tylko,
że na początku nie zdawała sobie sprawy, że miłość, którą je
darzył była chora i zła. Miała się o tym przekonać dopiero
później.
Stała z nim w pokoju na ósmym
piętrze budynku. To miał być jej pokój. Dostanie go, jeśli da
tatusiowi prezent. Nie wiedziała, czego od niej chciał, aż do
momentu, aż jego dłonie zaczęły wsuwać się pod jej spódniczkę.
Zaczęła krzyczeć i wołać pomocy, ale nikt nie mógł jej
usłyszeć. Płakała i wrzeszczała, kiedy kolejne warstwy jej
ubrania spadały na podłogę. Wiedziała, że musi zrobić to, czego
nauczyła ją matka, ale nie chciała. Grandeeney też nigdy
chętnie nie walczyła, wolała pomagać ludziom, ale swoją córkę
nauczyła wszystkiego, co sama umiała. W jednej chwili ciało Wendy
zadziałało automatycznie. Nigdy później nie potrafiła sobie
przypomnieć, żadnego swojego ruchu. Jedyne co pozostało jej w
pamięci, to wykręcona przerażeniem twarz ojca, kiedy wypadał
przez okno. A ona stała i ze spokojem patrzyła, jak jego ciało
roztrzaskuje się o betonowy chodnik na dole.
Tuż przed tym jak umarł,
zasmakował przyjemności jaką daje lot. Nie zasłużył na tak
piękną śmierć.
Wendy sama chciałaby tak
zginąć. Od dziecka marzyła o lataniu, może dlatego właśnie
Grandeeney ją wybrała. Ona też była zafascynowana lataniem.
Nieraz skalała na bungee, ze spadochronu, latała paralotnią. Wendy
była za mała aby jej towarzyszyć, ale matka zawsze obiecywała, że
jak podrośnie zabierze ją ze sobą. Szkoda, że to tym jak uciekła,
już nigdy więcej jej nie zobaczyła.
Aby nigdy nie zapomnieć, tego,
co umiłowała w smokach, zaraz po dołączeniu do Fairy Tail
wytatuowała sobie na plecach skrzydła. Sięgnęła dłonią do tyłu
i dotknęła ich opuszkami palców przez materiał.
Yin wróciła. Trochę mnie nie było, ale musiałam uporządkować kilka spraw. Mam nadzieję, że ktoś ze mną jeszcze został.